sobota, 26 września 2015

Irish Festival



Pierwszy miesiąc pobytu w Stanach minął niepostrzeżenie. Czy czuję, że coś sie zmieniło - ani trochę. Nawet moje stare szkolne nawyki wróciły - dzień wypełniony do granic możliwości, byle tylko nie mieć styczności z ksiażkami, nauka rozpoczynająca się w okolicach północy. Tak oto w poprzednią niedzielę, a właściwie częściowo w poniedziałek udało mi się napisać wypracowanie na Senior Current Issues (wysłane 10 minut przed końcem czasu) oraz przeczytać cały Folwark Zwierzęcy. Ujawniając zakończenie, już w połowie ksiażki nie widziałam różnicy między świniami i ludźmi, bo mój mózg domagał się snu.  

Co zajmowało mnie wobec tego przez cały weekend? W sobotę - spanie do 10 (Szkoła choć łatwa strasznie męczy. Przestajesz się skupiać na 5 minut, a po chwili odkrywasz, że nauczyciel mówi do ciebie w obcym języku, sic!), rozmowa z rodziną, pieczenie w warunkach skrajnie ekstremalnych... O 18 umówiona byłam z Sanem na nockę poprzedzającą nasze niedzielne plany. Noc zajął nam Netflix zdecydowanie nie pozwalając zasnąć. Pierwszy film All cheerleaders must die, został oczywiście wybrany po tym jak przeglądając filmy obwieściłam, że chyba nie jest dla mnie zbyt bezpieczny, jako, że właśnie cheerleading wybrałam w USA. Zgodnie z planem, był to chyba jeden z najgłupszych filmów jakie ostatnio widziałam i zawierał pomysły tak absurdalne i szalone, że czasami nie dało się na to patrzeć. Drugi - The Family, który wybrałyśmy tylko dlatego, ze pojawił się w kategorii komedia, był za to strzałem w dziesiątkę - prześmieszny i naprawdę wart obejrzenia. Nawet jeśli spać położyłyśmy sie około 4. A po 7 pobudka...! 

IRISH FESTIVAL.

O festiwalu dowiedziałyśmy się przypadkiem - Autumn, która ma razem z nami pierwszą lekcję, ćwiczy taniec irlandzki. Spędzenie weekendu poza domem wydawało się zdecydowanie interesujące, więc oczywiście skorzystałyśmy z okazji. Festiwal miał miejsce w centrum Muskegonu, spory kawałek od naszego miejsca zamieszkania. Wcześnie rano na miejsce zawiozła nas Melanie. Festiwal zaczęłyśmy od... katolickiej mszy, odprawianej w namiocie, na której okazało się, że nauczyciele z naszej szkoły wchodza w skład zespołu występującego na scenie. Dla zainteresowanych - nabożeństwo nie różniło się niczym od tego polskiego.

Bilety na Niedzielę kosztowały 15$, obecność na mszy obniżała koszty do 5$, a my weszłyśmy tam za darmo, bo rano kasa biletowa była jeszcze zamknięta. 




Cały festiwal trwał 4 dni, my byłyśmy tam ostatniego. Tych kilku godzin absolutnie nie uważam za zmarnowane, mimo, że z pewnością więcej zabawy mieli z tego Amerykanie o Irlandzkich korzeniach, którzy przez te 4 dni mogli wspólnie się bawić. 

Dziedzictwo i pochodzenie jest dla Amerykanów bardzo ważne, z dumą oświadczają, że też są po części Polakami, Niemcami, Włochami, Irlanczykami, bo jakiś odległy krewny wlaśnie z terenu tych krajów się wywodził.


Atrakcjami festiwalu były głównie koncerty, które odbywały sie na trzech "scenach". Ponad 20 zespołów występowało z najróżniejszymi odmianami muzyki irlandzkiej. Ich nazwy oczywiście nic mi nie mówiły, ale było kilka naprawdę świetnych kawałków. Jeśli kiedykolwiek będę miała wesele, na 100% nie zabraknie tak chociaz jednego irlandzkiego zespołu, nie da się nie tańczyć. 

"The heartbeat of the Festival" zgodnie z treścią ulotki stanowił pub, a piwo jak na Irlandię przystało lało się nieprzerwanym strumieniem. W pobliżu pubu znajdowała się strefa z jedzeniem irlandzkim i typowo amerykańskim. Ani trochę nie kusił mnie haggis (który znalazłam potem na jednym stoisku wewnątrz Irish Market, w puszce i jakimś cudem w wersji wege!), a pamiętając nieco szczegółów na temat innych specjałów irlandzkiej kuchni, o których robiłam prezentację, zjadłam po prostu pretzla, który przebił nawet krakowskie obwarzanki.


Gdy zdjęcie jedzenia ma najlepszą jakość...
Sanem oprócz pretzla skusiła się na zdecydowanie amerykańskie deep fried oreo, których się w ilości większej niż jeden naprawdę nie da zjeść.


       



Ciekawym miejscem był na pewno namiot z degustacją whiskey i cydru, jednak magiczna liczba 21, nie zostawiała zbyt wielkiego pola manewru, a szkoda, bo była połączona z wykładami o produkcji tych napojów, które mogły być interesujące.



W sobotę, czego nie udało nam się zobaczyć przez cały dzień miały miejsce zawody we wszystkich szalonych irlandzko-szkockich sportach m. in. sheaf, hammer and CABER TOSS. 

Poza tym można było zrobić zakupy w ogromnym Irish Markecie, zobaczyć pokazy tańca irlandzkiego i wypić brytyjską herbatę (wreszcie!)



Irish Market:

       

       



No i teraz gwóźdż programu czyli plecak, który absolutnie zbobył moje serce, ale przede wszystkim mieści wszystkie ogromne książki z amerykańskiej szkoły i jeszcze dodatkowo rzeczy na popołudniowy trening, voila!


wtorek, 15 września 2015

Color Run

Pierwszy tydzień szkoły minął bardzo szybko. Nie czas na szersze podsumowanie tego czasu bo to DOPIERO tydzień, a zostało jeszcze takich mnóstwo. Zresztą wiadomo - pierwsze dni szkoły to sprawy głównie organizacyjne i papierkowa robota. Nie oznacza to niestety braku zadań domowych, czy konieczności skupienia się na lekcjach (może dlatego, że nie wybrałam żadnego łatwego przedmiotu, za co pewnie za pół roku się znienawidzę).
Ja i PJ - pierwszy dzień szkoły (niby tydzień temu a jeszcze było jasno o tej porze)
Chwila skupienia nad czymś znacznie przyjemniejszym niż edukacja:

W niedzielę 13 września wzięłam udział w lokalnym fundrisingowym biegu Color Run. Już w Polsce zmotywowały mnie do tego zdjęcia z kolorowych biegów, które mają często miejsce przy okazji Holi Festivals of Colors. Mimo, że w tym roku byłam na festiwalu przed którym był bieg nie udało mi sie na niego zdążyć, a zaległości miałam wobec tego okazję nadrobić w Ameryce. No bo kto nie chciał by biegać ksztusząc się różnobarwnym proszkiem?


Dystans: 5K, czy inaczej trochę ponad 3 mile. Czy to dużo, czy raczej nie za wiele? Wszystko zależy od czynników zewnętrznych - oczywiście lecąc samolotem obiecywałam sobie, że skoro w moim nowym sąsiedztwie są idealne warunki do porannych przebieżek, a przecież mam ponad dwa tygodnie wakacji to... Świat realny oczywiście zweryfikował mój entuzjazm i w jedyny dzień, w który już naprawdę ubrałam sportowe buty, po odsłonięciu żaluzji okazało się, że pogoda jest raczej na żagle, niż na bieganie, Woda lała się curkiem, stała na ulicach, a do tego siła wiatru z pewnością mogła mnie o te pięć kilometrów przenieść. Od razu uprzedzam, że nie sprawdziłam, tylko zasiadłam z kubkiem gorącej herbaty na kanapie. 

Można się było tego spodziewać, bo w Polsce też do biegaczy nie należę. Co roku biegam około 3 razy - pierwszy raz dookoła szkolnego jeziorka, by zmierzyć czas, a potem dwa razy na zawodach sztafetowych. I to całe 800 m. 

No ale jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć i B.


    

Bieg był oczywiście czysto amatorski, żaden wyścig. Trasa wiodła przez najbliższą okolicę i nawet przebiegała w okolicy mojego domu. Dystans przebiegłam z Aurorą - exchange student z Norwegii, która w USA zdecydowała się trenować Cross Country. 


Telefon przypięłam do szortów tak by nie spadł (mocowanie było prawdziwym arcydziełem), podłączyłam słuchawki. W czasie wyrzutu kolorów oczywiście zamknęłam oczy... ale nie usta. Nie polecam. 

Bieg rozpoczął się tuż po tym, w ciągu pierwszych 15 minut zdążyłam zrobić nam selfie, zapozować do zdjęcia (zmarnowana szansa, bo nie zostało uchwycone) i przytulić host brata, który razem z host ojcem wyszedł przed dom ogladać moją zagładę. Moja host mama pomagała w organizacji biegu  (ludzie z chorągiewkami na zakrętach to prawdziwy skarb dla niezorientowanych w układzie amerykańskich uliczek)i oczywiście robiła zdjęcia.



Dystans... skończył się szybko, po chwili już byłysmy na mecie. Z relacji Aurory wynika, że zmieściłysmy się w 25 minutach, co daje kilometr w 5 minut! Pewnie mogło być lepiej, ale ja jestem jak najbardziej zadowolona, w końcu NIE BIEGA SIĘ CODZIEŃ. Bieganie daje masę energii, po pokonaniu trasy miałam ochotę na więcej - nie wiem jak to działa, ale nie wykluczam powtórki.
 


Jednak konsekwencje biegu są takie, że chyba przez tydzień nie będe mogła usiaść bez bólu spowodowanego zakwasami... I spalone 300 kalorii uzupełniłam największą w życiu porcją absolutnie fantastycznych lodów, których wartość energetyczna chyba potężnie przekracza moje dzienne zapotrzebowanie energetyczne!

Amerykański medal - totalnie in love

wtorek, 8 września 2015

Pierwszy dzień szkoły

Stało się! Dziś, 8 września rozpoczęłam mój amerykański rok szkolny!

Pierwszą zasadniczą różnicą w dniu rozpoczęcia roku szkolnego w USA i Polsce jest ubiór. Zapomnijcie o koszuli, czarnej spódnicy, szpilkach czy garniturze. Pełna dowolność. Szcześliwie z resztą, bo Amerykanie rzadko korzystają z żelazka, więc koszula to w najlepszym wypadku pomysł nietrafiony. Mimo moich najszczerszych chęci zaprezentowania się w sposób nadzwyczajny, dzisiejszy poranny dylemat polegał na wyborze między koszulką czarną i... czarną. Czyli nic się nie zmieniło. Pomalowanie rzęs należało do pobożnych życzeń, bo najzwyczajniej nie miałam na to czasu (a trzeba wspomnieć, ze pierwszą lekcję miałam odwołaną!) Po drodze udało mi się załozyć prawą soczewkę w odwrotną stronę i prawie zapomnieć połowy rzeczy. Godzina 7:20 płatki z mlekiem. W końcu spakowana i gotowa do drogi o godzinie 7:30 zostałam obowiązkowo uwieczniona przez moją host mamę na zdjęciu (którego jeszcze nie miała czasu zgrać z aparatu). Ok 7:40 przekroczyłam próg nowej szkoły.


Od razu skierowałam się w stronę szafek by odłożyć torbę (w amerykańskich szkołach nie nosi się toreb ani plecaków na lekcję). Każda z szafek w Senior Hall była zgodnie z tradycją szkoły udekorowana, przez rodziców seniorów. Gdy uporałam się z zamkiem (co zawsze udaje mi się dopiero za drugim razem) poszłam w kierunku pierwszej klasy (Senior Current Issues), szybko okazło się, że mimo braku uroczystego rozpoczęcia roku, podobnego do tego w polskich szkołach, dyrektor ma do powiedzenia kilka słów. Na małą aulę (w której zmieścili się wszyscy uczniowie high school) zaprowadziła nas szkolna orkiestra. W ciągu 15 minut dyrektor uporał się z krótką relacją z zeszłego roku, wręczeniem nagród za zeszłoroczne osiągnięcia i przypomnieniu spraw bieżących. Po tym niewielkim wprowadzeniu odebraliśmy od nauczycieli odświeżone plany lekcji i udaliśmy się do właściwych klas.

Lekcja pierwsza - Senior Current Issues 
Zdecydowanie ma potencjał stania się moją ulubioną (jest najdłuższa w planie), nauczyciel jest niesamowity, wyluzowany i zainteresowany wszystkim. Ma swoją wizję zajęć, która może nie podobać się zwierzchnikom, ale na pewno podoba się uczniom. Poza tym jest fanem serialu Breaking Bad, jego klasa jest pełna przedziwnych rzeczy i już zaproponował nam kilka wyjazdów. Pomagaliśmy mu dziś trochę odświeżyć klasę, bo jak sam wspomniał podróżował całe wakacje (w tym z plecakiem po trzech afrykańskich państwach) i nie miał czasu zawracać sobie tym głowy. Absolutny numer JEDEN! Poza tym na te zajęcia chodzę z exchange student z Chile i najprawdopodobniej dwoma Finkami z mojej drużyny.

    
Taki optymistyczny obraz leżał na mojej ławce w czasie pierwszej lekcji
Doskonały akcent na początek roku szkolnego! Made in Africa.

Lekcja druga - Anatomia
Po pierwszej lekcji nie wiem nic wiecej, ale nauczyciel niemal dobrze wymówił moje nawisko, za to z norweskim sobie nie poradził (ja też absolutnie nie wiem jak się je wymawia, za każdym razem brzmi inaczej)

    

Lekcja trzecia - Calculus (Matematyka)
Absolutnie obalam mit nudzenia się na matematyce w US, szczerze troche mnie przeraża zaczynanie roku od CAŁEK! Wcale nie pomogła mi lista działów, które będziemy omawiać, w której w 80% znaczenia wyrazów mogłam się tylko domyślać. Bo kto mi powie z biegu powie, jak przetłumaczyć całkowanie na język angielski? Oczywiście nikt z wymieńców nie był na tyle szalony (głupi) by podjąć się najtrudniejszej matematyki, może jeszcze wyjdę na ludzi.

Lekcja czwarta - AP English Literature

Mimo obaw dziś nie było źle. Dostaliśmy nakaz czytania jak największej ilości classsic novels (co nie brzmi dobrze. Książki przydadza nam się do AP testu pod koniec roku, co brzmi jeszcze gorzej.) ale po rekonesansie odkryłam, że pole manewru jest bardzo szerokie - po pierwsze test nie jest obowiązkowy, przydaje się w college, bo nie trzeba ponownie brać przedmiotu z serii Angielski, po drugie klasyczne powieści to w przykładowo według propozycji nauczycielki, wiele dzieł,  które już mam zaliczone (wprawdzie w języku polskim, ale zawsze to jakieś podstawy) to m.in. Stary człowiek i morze, Folwark zwierzęcy, Wielki Gatsby, Illiada, Portret Doriana Graya, dzieła Shakespeare'a i powieści Jane Austen. Przygodę z angielskimi lekturami zaczełam już dziś - 50 stron za mną, zostało tylko 150, a książka wciąga. Za 2 tygodnie test (wybiera się dowolną książkę z listy i wypełnia test online).


Lekcja piąta - American History
Oprócz wypełniania kwestionariusza osobowego i wymyślania 10 wskazówek przetrwania w szkole (w tym trzecie NO DRAMA, co jest w high school chyba nierealne) nie wydarzyło sie za dużo.

Lekcja szósta - Psychologia
Po krótkim wstępie, nauczyciel zaskoczył nas... testem. Który oczywiście nie liczy się w żadnej skali, ale będziemy pisac go ponownie pod koniec roku, zeby sprawdzić nasze postępy. Próbowaliście kiedyś tłumaczyć psychologiczne terminy w jezyku polskim? Spróbujcie przełożyć to na angielski, po kilku godzinach lekcji...

Ciekawostki, mity, historie:

  1. ŁAWKI - mit potwierdzony. To dokładnie te metalowe pojedyncze ławki znane wszystkim z filmów. Zawsze udaje mi się podejść nie od tej strony i wtedy zaczyna sie gimnastyka
  2. LUNCH - menu ułożone jest na cały tydzień, każdy uczeń ma specjalne konto z którego płaci za lunche. Ja dziś zawiodłam na całej lini, bo chciałam sobie wybrać sałatkę i kawałek pizzy - okazało sie to osobno płatne i skończyłam z samymi warzywami. Do wyboru było pełne danie składające sie z owych warzyw, małych kulek kurczakopodobnych i opiekanych ziemniaków, kilka rodzajów pizzy, hamburgery, cheesburgery, kanapki (ala subway z własnym wyborem składników, owoce kandyzowane i zwyczajne, sałatka swieża, tortille i sałatki z paczki, do tego dowolny napój. Większość osób decydowała się na pełny posiłek.
  3. STOLIK W CZASIE LUNCHU - w stołówce było dość mało miejsca, usiadlam z koleżankami z drużyny za którymi stałam w kolejce, jutro najprawdopodobniej usiądę z kim innym, myśle, że grupki w mojej szkole nie są aż tak strasznie silne jak pokazane jest to na filmach.
  4. WYSTRÓJ KLAS - jak już wspomniałam w przypadku Mr. Wood i pierwszej lekcji - nauczyciel może zrobić z klasą co mu się żywnie podoba - motywujący cytat, zdjęcie rodzinne, kolekcja piłek, czy abstrakcyjny stroik z puszek po fasolce? Proszę bardzo!
  5. STRÓJ NA ROZPOCZĘCIE ROKU - od sukienek do ziemi i naprawdę ładnych ubrań, poprzez dresy, szkolne  lub drużynowe koszulki, klapki i skarpetki, mokre włosy aż do braku butów. Wszystkie chwyty dozwolone.
  6. MINI FONTANNY Z WODĄ - w czasie treningu ratują życie, dostępne na każdym rogu korytarza. Mimo, że woda smakuje samym chlorem wciąż jest MOKRA i nadaje sie do picia.
  7. BRAK ZESZYTÓW - i nie dlatego, ze moja szkoła korzysta z najnowszych laptopów, czy iPadów - w każdej klasie są karti do wpięcia do segregatorów, jeśli potrzebujesz, bierzesz sobie jedną albo dwie. Tym samym moja ulubiona część roku szkolnego, czyli kupowanie zeszytów zniknęła bezpowrotnie. A stoiska z rzeczami do szkoły tak kuszą...
SPORT - po skończeniu lekcji o 14:45 większosć uczniów idzie na trening sportu lub orkiestry. Mój trening trwał dziś do 17:45 co daje prosty rachunek 10 GODZIN W SZKOLE. Jutro będzie to 11 GODZIN, więc na ogromną ilość wolnego czasu przynajmniej w tym sezonie narzekać nie mogę. 

Gdy nie chce się zmieniać języka w telefonie, ale nawet high school nie ratuje sytuacji
Czekam na drugi dzień w szkole, optymistycznie postanawiając wybrać się w pół godziny, bo przy zaczynaniu lekcji o 6:45 wstawanie po 5 ani mi się śni. Dobranoc!

czwartek, 3 września 2015

A ja wciąż mam wakacje! Szkoła, przedmioty i Open House

Choć polscy uczniowie do szkoły chodzą od 1 września, moje wakacje w tym roku są dłuższe o tydzień (Michigan zaczyna rok szkolny najpóźniej, w tym roku we wtorek 8 września z powodu Labour Day. Nie ma też za dużo przerw w czasie szkoły). Chyba jednak pierwszy raz w życiu (nie licząc może pierwszej klasy podstawówki) chciałabym zacząć szkołę najlepiej dzisiaj!


Jednym z najcudowniejszych aspektów amerykańskiej szkoły jest możliwość wybrania sobie przedmiotów w zależności od zaiteresowań. Oczywiście są pewne wymagania, których się trzeba trzymać - mianowicie 22 kredyty potrzebne do ukończenia szkoły. Exchange students nie muszą się tym przejmować, w moim przypadku jedynym wymaganiem stawianym przez YFU było zapisanie się na historię USA, lub przedmiot o nazwie Government, które to wymagania i tak podobno można obejść, ha! Ja się jednak zdecydowałam na US History i czuję, ze to dobra decyzja. Ale po kolei.


Przedmioty jakich będę uczyła się w tym roku ustaliłam 1 września. Musiałam dokonać wyboru 6 (7 bo wzięłam jeden dodatkowy) z 56. Jest to trudny wybór, ale z pewnościa łatwiejszy niż w przypadku większych szkół (nawet 150!). Przez dwa semestry (nie mam też dni A, B. Codziennie mam dokładnie te same lekcje - wobec tego każdego pzredmiotu uczęs ię 5 razy w tygodniu, co po pewnym czasie moze stać się nieco nudne) bedę uczyła się:


0 hour: Bench Wood - nie jest to nic innego jak zajęcia ze STOLARSTWA. No bo w sumie czemu nie skoro są dodatkowe, a mini przedszkole mojej host mamy i tak budzi mnie z rana? Czy w Polsce kiedykolwiek przez pięć dni w tygodniu będę miała okazję zapoznawać się z technikami odbrówki drewna i robic krzesła i szafy? Nie! (szczerze mam nadzieję,  że nie zamarzę o zawodzie stolarza.) Pracownia do tego przedmiotu absolutnie skradła moje serce bo jest prawdziwie profesjonalna i razem z zapleczem ma z pewnością wielkość małej sali gimnastycznej (jakość zdjęcia nie powala, ale zapach unoszący się w pracowni jest nie do przebicia)




1st hour: Senior Current Issues - które Kora poleciła mi jako najcudowniejsze w szkole. Mr. Wood najprawdopodobniej w proteście przeciwko wieczornemu przychodzeniu do szkoły nie pojawił się na dniu otwartym, wobec tego nie za dużo wiem o tych zajęciach.


2nd hour: Anatomy and Physiology - moje marzenie odkąd zobaczyłam ten przedmiot, naturalnie pasujące do stolarstwa jak ulał! Słownictwo zabije mnie najprawdopodobniej w ciągu dwóch tygodni, obietnica kilku sekcji jednak pzrekonała mnie do tego wyboru. Może po konfrontacji mojej wiedzy z anatomią w języku angielskim to ja będę ostatnim doświadczeniem na stole sekcyjnym.

3rd hour: Calculus - czyli najbardziej zaawansowana matematyka w szkole, głównie, żeby się nie odmóżdżyć przed powtórką trzeciej klasy. Amerykanie unikają jak ognia i patrzą na mnie jak na wariatkę - chyba powinnam zacząć się bać. Mimo wszystko do klasy matematycznej nie prowadzą wrota piekielne, tylko takie sympatyczne drzwi z amerykańskim orłem. Obowiązkowym wyposażeniem każdego ucznia matematyki jest ogromny kalkulator, który nawet wykresy tworzyć potrafi. Na szczęscie moja szkoła je zapewnia i nie muszę poświęcać około 50$ na zakup tego cudeńka.






4th hour: AP English Literature and Comprehension - jedyny kurs AP (czyli taki na poziomie collage) dostępny w mojej szkole. Przez ostatnie trzy miesiące powtarzałam sobie, że wybiorę najprostszy angielski z dostępnych w szkole! Mój angielski jest na poziomie amerykańskiego przedszkola, a nie collage, a mimo wszystko coś mnie poważnie uderzyło w głowę i zapisałam się na najtrudniejsze zajęcia w całej szkole. Po wczorajszej rozmowie z nauczycielką (absolutnie odpowiadającą wyobrażeniom o nauczycielce literatury!), która dała mi książkę do przejrzenia wcale nie czuję się spokojna i rozważam zmianę tego przedmiotu. Sama siebie w niektórych sytuacjach zaskakuję, gdy w sekretariacie ustalałam przedmioty, mój angielski zarówno pod względem gramatyki i słownictwa osiągał wyżyny i nawet pozbyłam się mojego okropnego akcentu. Po wyjściu ze szkoły wróciło stare, dobre "co to jest, noo ta niebieska rzecz, która..." (w wolnym tłumaczeniu)

5th hour: American History - Mr. Tate przywitał sie ze mną po prostu uściskiem dłoni i oznajmił, że exchange students są wspaniali i dojrzali. Obiecał zadawać prace domowe przynajmniej trzy razy w tygodniu, a na jego lekcję potrzebujemy tylko czegoś do pisania, nie ważne czy to jest ołówek czy długopis. Poza tym w skrócie opisał siebie i wymienił tematy z pierwszego semestru. Konkret.


6th hour: Psychology - nie wiem co mnie kręci w tym przedmiocie, ale jestem nastawiona absolutnie entuzjastycznie, chyba przezsam fakt, ze psychologii mogę uczyć się w szkole. 


THE END - lekcje codziennie zaczynam o 6:45 i kończę o 14:45 - dokładnie 8 godzin w murach szkoły do której nie mam daleko, bo wystarczy przejść na drugą stronę ulicy. 


Przechodząc do OPEN HOUSE czyli dnia otwartego szkoły -wczoraj - 2 września w szkole miał miejsce open house - przeznaczony głównie dla nowych uczniów - freshmen. Jako że ja, exchange student z drugiego końca świata, jestem jeszcze bardziej niedoświadczona od nich w kwestii amerykańskiego szkolnictwa, również o godzinie 18 pojawiłam się w szkole. Dzień wcześniej dostałam rozpiskę:



Ta formuła open house została wprowadzona do mojej szkoły właśnie w tym roku i z pewnością mogę powiedzieć, że nie zadziałała. Powód tego był bardzo prosty - większość nauczycieli na amerykańskiej prowincji nie uczy tylko jednego przedmiotu... Mój nauczyciel matematyki, jest trenerem footballu amerykańskiego, podobnie jak nauczyciel anatomii. Inni nauczyciele są trenerami soccera, siatkówki, koszykówki, track and field, cross country, czy baseballu. Ponieważ równocześnie z dniem otwartym szkoły odbywał się mecz JV football, soccer i siatówka zarówno Varsity jak Junior Varsity udało mi się porozmawiać tylko z dwójką nauczycieli. Nie jestem pewna czy w mojej szkole jest choć jeden trener, który zajmuje się tylko sportem! Spróbujmy przenieść to na grunt polskiej szkoły. Czy moja klasa wyobraża sobie naszą nauczycielkę matematyki jako trenera koszykówki? Naszą wychowawczynię, jako specjalistkę od hokeja? Czy nasz wuefista powinien zainteresować się nauczaniem chemii? Mam wrażenie, że w Polsce mogłoby się to nie do końca sprawdzić, biorąc pod uwagę głównie rozbieżność wymaganych kierunków studiów.


A jak właściwie wygląda wnętrze mojej szkoły?
Szkoła na razie pusta nie licząc mojego host brata

Mój High School nie należy do tych legendarnych szkół wielkosci naszych pięciu i posiadających dziesięciokrotnie większą liczbę uczniów. By się po niej poruszać nie potrzeba mapy wielkości atlasu, ba! mapa szkoły nie istnieje w ogóle! Oakridge High School ma budowę pokaźnego kwadratu. Po obu stronach korytarza znajduja się szafki, między nimi wejścia do klas. Każdy nauczyciel "personalizuje" swoje drzwi co ułatwia ich rozpoznanie. Cztery korytarze zawierają szafki, każdy odpowiednio dla danego roku - od freshmen (9th grade), przez sophomores (10th), juniors (11th), aż po seniors (12th). Okazało się, że będę w tym roku jednak SENIOREM z czego niesamowicie się cieszę.

    

Lekcje trwają 59 minut, oprócz pierwszej (1 godzina 17 minut) i trzeciej - 58 (!), przerwy są pięciominutowe, oprócz tej po lekcji zero - 10 minut.


Szafki. Koszmar wszystkich uczniów zza granicy. Choć kombinacja cyfr do zamka jest bardzo łatwa i tak pierwszego dnia za każdym razem czułam się jak przy rozpracowywaniu sejfu, którego zawartość w każdej chwili może eksplodować. Wczoraj udało mi się ją otworzyć za pierwszym razem, obym powtórzyła to 8 września.


    

Szkoła posiada tylko jedną salę gimnastyczną (tak, większe szkoły mają osobne sale dla koszykówki, siatkówki, cheerleaders i gimnastyki artystycznej, czy boksu) oraz siłownie (z której można korzystać tylko podczas zajęć, które mi się już po prostu w planie nie mieszczą). Oczywiście przy Oakridge znajduje się kompleks boisk sportowych - jak przy każej szkole w Ameryce - największe przeznaczone do gry w football posiada całkiem pokaźne trybuny i całe zaplecze sportowe.






    

Lunch i stołówka: Lunch jem na drugiej przerwie (B) - od godziny 12:12 do 12:42, stołówka nie jest duża, myślę, że problem "z kim zjeść pierwszy lunch" nie będzie tak dotkliwy bo zwyczajnie nie ma miejsca by usiąść samemu w jakimś kącie.


Biblioteka, znaduje się na granicy High School i Middle School. Jest ogromna i wygląda... przesłodko, to chyba odpowiednie słowo. Miło, że będę miała dostęp do książek, chociaż po tej od angielskiego pewnie mi się odechce...