sobota, 26 września 2015

Irish Festival



Pierwszy miesiąc pobytu w Stanach minął niepostrzeżenie. Czy czuję, że coś sie zmieniło - ani trochę. Nawet moje stare szkolne nawyki wróciły - dzień wypełniony do granic możliwości, byle tylko nie mieć styczności z ksiażkami, nauka rozpoczynająca się w okolicach północy. Tak oto w poprzednią niedzielę, a właściwie częściowo w poniedziałek udało mi się napisać wypracowanie na Senior Current Issues (wysłane 10 minut przed końcem czasu) oraz przeczytać cały Folwark Zwierzęcy. Ujawniając zakończenie, już w połowie ksiażki nie widziałam różnicy między świniami i ludźmi, bo mój mózg domagał się snu.  

Co zajmowało mnie wobec tego przez cały weekend? W sobotę - spanie do 10 (Szkoła choć łatwa strasznie męczy. Przestajesz się skupiać na 5 minut, a po chwili odkrywasz, że nauczyciel mówi do ciebie w obcym języku, sic!), rozmowa z rodziną, pieczenie w warunkach skrajnie ekstremalnych... O 18 umówiona byłam z Sanem na nockę poprzedzającą nasze niedzielne plany. Noc zajął nam Netflix zdecydowanie nie pozwalając zasnąć. Pierwszy film All cheerleaders must die, został oczywiście wybrany po tym jak przeglądając filmy obwieściłam, że chyba nie jest dla mnie zbyt bezpieczny, jako, że właśnie cheerleading wybrałam w USA. Zgodnie z planem, był to chyba jeden z najgłupszych filmów jakie ostatnio widziałam i zawierał pomysły tak absurdalne i szalone, że czasami nie dało się na to patrzeć. Drugi - The Family, który wybrałyśmy tylko dlatego, ze pojawił się w kategorii komedia, był za to strzałem w dziesiątkę - prześmieszny i naprawdę wart obejrzenia. Nawet jeśli spać położyłyśmy sie około 4. A po 7 pobudka...! 

IRISH FESTIVAL.

O festiwalu dowiedziałyśmy się przypadkiem - Autumn, która ma razem z nami pierwszą lekcję, ćwiczy taniec irlandzki. Spędzenie weekendu poza domem wydawało się zdecydowanie interesujące, więc oczywiście skorzystałyśmy z okazji. Festiwal miał miejsce w centrum Muskegonu, spory kawałek od naszego miejsca zamieszkania. Wcześnie rano na miejsce zawiozła nas Melanie. Festiwal zaczęłyśmy od... katolickiej mszy, odprawianej w namiocie, na której okazało się, że nauczyciele z naszej szkoły wchodza w skład zespołu występującego na scenie. Dla zainteresowanych - nabożeństwo nie różniło się niczym od tego polskiego.

Bilety na Niedzielę kosztowały 15$, obecność na mszy obniżała koszty do 5$, a my weszłyśmy tam za darmo, bo rano kasa biletowa była jeszcze zamknięta. 




Cały festiwal trwał 4 dni, my byłyśmy tam ostatniego. Tych kilku godzin absolutnie nie uważam za zmarnowane, mimo, że z pewnością więcej zabawy mieli z tego Amerykanie o Irlandzkich korzeniach, którzy przez te 4 dni mogli wspólnie się bawić. 

Dziedzictwo i pochodzenie jest dla Amerykanów bardzo ważne, z dumą oświadczają, że też są po części Polakami, Niemcami, Włochami, Irlanczykami, bo jakiś odległy krewny wlaśnie z terenu tych krajów się wywodził.


Atrakcjami festiwalu były głównie koncerty, które odbywały sie na trzech "scenach". Ponad 20 zespołów występowało z najróżniejszymi odmianami muzyki irlandzkiej. Ich nazwy oczywiście nic mi nie mówiły, ale było kilka naprawdę świetnych kawałków. Jeśli kiedykolwiek będę miała wesele, na 100% nie zabraknie tak chociaz jednego irlandzkiego zespołu, nie da się nie tańczyć. 

"The heartbeat of the Festival" zgodnie z treścią ulotki stanowił pub, a piwo jak na Irlandię przystało lało się nieprzerwanym strumieniem. W pobliżu pubu znajdowała się strefa z jedzeniem irlandzkim i typowo amerykańskim. Ani trochę nie kusił mnie haggis (który znalazłam potem na jednym stoisku wewnątrz Irish Market, w puszce i jakimś cudem w wersji wege!), a pamiętając nieco szczegółów na temat innych specjałów irlandzkiej kuchni, o których robiłam prezentację, zjadłam po prostu pretzla, który przebił nawet krakowskie obwarzanki.


Gdy zdjęcie jedzenia ma najlepszą jakość...
Sanem oprócz pretzla skusiła się na zdecydowanie amerykańskie deep fried oreo, których się w ilości większej niż jeden naprawdę nie da zjeść.


       



Ciekawym miejscem był na pewno namiot z degustacją whiskey i cydru, jednak magiczna liczba 21, nie zostawiała zbyt wielkiego pola manewru, a szkoda, bo była połączona z wykładami o produkcji tych napojów, które mogły być interesujące.



W sobotę, czego nie udało nam się zobaczyć przez cały dzień miały miejsce zawody we wszystkich szalonych irlandzko-szkockich sportach m. in. sheaf, hammer and CABER TOSS. 

Poza tym można było zrobić zakupy w ogromnym Irish Markecie, zobaczyć pokazy tańca irlandzkiego i wypić brytyjską herbatę (wreszcie!)



Irish Market:

       

       



No i teraz gwóźdż programu czyli plecak, który absolutnie zbobył moje serce, ale przede wszystkim mieści wszystkie ogromne książki z amerykańskiej szkoły i jeszcze dodatkowo rzeczy na popołudniowy trening, voila!


8 komentarzy:

  1. Tak z ciekawości - ile kosztował taki plecak? :D Jest odjazdowy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 15$, czyli w sumie tyle, co 3 porcje smażonych oreo :)

      Usuń
  2. Ładne zdjęcia i fajny plecak:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jaka jest najlepsza potrawa którą dotychczas zjadłaś w usa?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko powiedzieć, było naprawdę dużo takich!

      Usuń
  4. Ile wynosi różnica czasu między michigan a polską?.

    OdpowiedzUsuń