wtorek, 15 września 2015

Color Run

Pierwszy tydzień szkoły minął bardzo szybko. Nie czas na szersze podsumowanie tego czasu bo to DOPIERO tydzień, a zostało jeszcze takich mnóstwo. Zresztą wiadomo - pierwsze dni szkoły to sprawy głównie organizacyjne i papierkowa robota. Nie oznacza to niestety braku zadań domowych, czy konieczności skupienia się na lekcjach (może dlatego, że nie wybrałam żadnego łatwego przedmiotu, za co pewnie za pół roku się znienawidzę).
Ja i PJ - pierwszy dzień szkoły (niby tydzień temu a jeszcze było jasno o tej porze)
Chwila skupienia nad czymś znacznie przyjemniejszym niż edukacja:

W niedzielę 13 września wzięłam udział w lokalnym fundrisingowym biegu Color Run. Już w Polsce zmotywowały mnie do tego zdjęcia z kolorowych biegów, które mają często miejsce przy okazji Holi Festivals of Colors. Mimo, że w tym roku byłam na festiwalu przed którym był bieg nie udało mi sie na niego zdążyć, a zaległości miałam wobec tego okazję nadrobić w Ameryce. No bo kto nie chciał by biegać ksztusząc się różnobarwnym proszkiem?


Dystans: 5K, czy inaczej trochę ponad 3 mile. Czy to dużo, czy raczej nie za wiele? Wszystko zależy od czynników zewnętrznych - oczywiście lecąc samolotem obiecywałam sobie, że skoro w moim nowym sąsiedztwie są idealne warunki do porannych przebieżek, a przecież mam ponad dwa tygodnie wakacji to... Świat realny oczywiście zweryfikował mój entuzjazm i w jedyny dzień, w który już naprawdę ubrałam sportowe buty, po odsłonięciu żaluzji okazało się, że pogoda jest raczej na żagle, niż na bieganie, Woda lała się curkiem, stała na ulicach, a do tego siła wiatru z pewnością mogła mnie o te pięć kilometrów przenieść. Od razu uprzedzam, że nie sprawdziłam, tylko zasiadłam z kubkiem gorącej herbaty na kanapie. 

Można się było tego spodziewać, bo w Polsce też do biegaczy nie należę. Co roku biegam około 3 razy - pierwszy raz dookoła szkolnego jeziorka, by zmierzyć czas, a potem dwa razy na zawodach sztafetowych. I to całe 800 m. 

No ale jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć i B.


    

Bieg był oczywiście czysto amatorski, żaden wyścig. Trasa wiodła przez najbliższą okolicę i nawet przebiegała w okolicy mojego domu. Dystans przebiegłam z Aurorą - exchange student z Norwegii, która w USA zdecydowała się trenować Cross Country. 


Telefon przypięłam do szortów tak by nie spadł (mocowanie było prawdziwym arcydziełem), podłączyłam słuchawki. W czasie wyrzutu kolorów oczywiście zamknęłam oczy... ale nie usta. Nie polecam. 

Bieg rozpoczął się tuż po tym, w ciągu pierwszych 15 minut zdążyłam zrobić nam selfie, zapozować do zdjęcia (zmarnowana szansa, bo nie zostało uchwycone) i przytulić host brata, który razem z host ojcem wyszedł przed dom ogladać moją zagładę. Moja host mama pomagała w organizacji biegu  (ludzie z chorągiewkami na zakrętach to prawdziwy skarb dla niezorientowanych w układzie amerykańskich uliczek)i oczywiście robiła zdjęcia.



Dystans... skończył się szybko, po chwili już byłysmy na mecie. Z relacji Aurory wynika, że zmieściłysmy się w 25 minutach, co daje kilometr w 5 minut! Pewnie mogło być lepiej, ale ja jestem jak najbardziej zadowolona, w końcu NIE BIEGA SIĘ CODZIEŃ. Bieganie daje masę energii, po pokonaniu trasy miałam ochotę na więcej - nie wiem jak to działa, ale nie wykluczam powtórki.
 


Jednak konsekwencje biegu są takie, że chyba przez tydzień nie będe mogła usiaść bez bólu spowodowanego zakwasami... I spalone 300 kalorii uzupełniłam największą w życiu porcją absolutnie fantastycznych lodów, których wartość energetyczna chyba potężnie przekracza moje dzienne zapotrzebowanie energetyczne!

Amerykański medal - totalnie in love

2 komentarze: