poniedziałek, 26 października 2015

Homecoming 1/3: TRUE SPIRIT

Od pewnego czasu nie mam chwili, żeby spokojnie odpocząć i odetchnąć, a co dopiero żeby pisać bloga. Żałuję, że mój dzień ma tylko 24 godziny, bo to zdecydowanie za mało, zeby rozdzielić go na znajomych (po dwóch stronach globu), naukę, sport, jedzenie (a co!), sen i jeszcze kilka innych rzeczy. Ten brak czasu UWIELBIAM! - I oby tak dalej! 
Z absolutnym opóźnieniem pierwsza cześć posta homecomingowgo. Następne będą coraz krótsze, bo to chyba jedyny sposób, by blog nie umarł gdzieś zapomniany.
_______________________________________________________________

Ponad dwa tygodnie temu w mojej szkole miał miejsce spirit week, czyli tydzień poprzedzający homecoming - ostatni mecz footbollu w podstawowym etapie sezonu rozgrywany na własnym boisku (brzmi to fatalnie, ale naprawdę nie mam pojęcia jak to lepiej po polsku wytłumaczyć.)

Moim zdaniem w czasie całego tygodnia można było odczyć atmosferę, która normalnie wyczuwalna jest tylko w piatki - dobry humor, euforia i podekscytowanie - to z pewnością uczucia, które nie opuszczały uczniów przez cały ten czas. 

Na homecoming czeka się już od rozpoczęcia szkoły, a temat ten poruszany jest gdzieś w tle cały czas. Ale od początku - jakiś tydzień wcześniej otrzymaliśmy od samorządu szkolnego foldery informujące, że tematem tegorocznego spirit week są DEKADY. I tak oto:

Poniedziałek: lata 50.
Wtorek: lata 70./Hippie Day
Środa: lata 90.

Dodatkowo:

Czwartek: Class Color Day (fiolteowy/tęcza)
Piątek: Blue and White Day (School Spirit)

O tym, że w mojej szafie brakuje nie tylko ubrań z powyższych epok, ale jakichkolwiek ubrań w ogóle, przypomniałam sobie w ostatniej chwili. Szczęśliwie, jeszcze przed zamknięciem jednego z second handów udało mi się upolować najbardziej hippie bluzkę świata! W dalszym ciągu jednak nie znalazłam żadnej inspiracji na lata 50.

W poniedziałek tym co mnie zdziwiło była niewielka ilośc osób, która się przebrała. Błednie założyłam, że skoro ten czas jes tak ważny to w poniedziałek z łatwością cofnę się do lat 50. zaraz po przekroczeniu progu szkoły. Nie stało się to jednak i z zaskoczeniem stwierdziłam, że jestem chyba najbardziej "przebraną" osobą w całym budynku. 

50s
Mój strój w całości zawdzięczam host mamie, której podwinięta (do zdecydowanie 21-wiecznej długości) sukienka wyglądała świetnie. Przydałaby się jeszcze czerwona szminka, ale może to i lepiej, gdyż poziom mojego zaawansowania w makijażu znajduje się gdzieś w okolicach przedszkola.


    

70s 
Wspomniana wcześniej bluzka z second handu uratowała mnie niezaprzeczalnie - wszystkie "hippie" rzeczy zostawiłam w Polsce, bo "przecież się nie przydadzą". 




90s
Jak folder doradzał - grunge. A takich ubrań wyjątkowo mi nie brakuje.


Class Color Day
Tego dnia wszystkie swoje poranne rozterki obublikowałam na snapchacie.



Filoletowych rzeczy nie zabrałam z Polski, a tęcza w odcieniach szrości chyba się nie liczy. Rozwiązanie znalazłam w szafie brata i nawet kilka osób wspomniało jaką to mam fajną bluzę. Nagrodą za to nie do końca udane przebranie była muffinka w czasie lunchu - w jednym z klasowych kolorów - fioletowym, czerwonym, niebieskim i 




School spirit
Tu dla odmiany przebrał się chyba każdy, ja nie musiałam sie za bardzo starać, bo jako cheerleader przyszłam w nowym uniformie. Same plusy.





piątek, 9 października 2015

YFU meeting

Poprzedni weekend spędziłam na spotkaniu mojej organizacji - YFU. Razem z ponad 50 innymi exchange students z mojej części stanu Michigan spędziłam dwa dni na seminarium. Maila z informacją moja rodzina otrzymała jakieś 3 tygodnie wcześniej, a informacja głosiła, ni mniej ni więcej, tylko - "Zapraszamy na spotkanie YMCA..."

Tak. Dokładnie. YMCA - organizacja, która nie wszystkim znana jest jako Związek Młodzieży Chrześcijańskiej, ale na sto procent kojarzy się z przebojem zespołu Village People "Y.M.C.A" z końca lat 70, który wciąż pozostaje hitem niejednej imprezy i przyciąga wszystkich okupującyh krzesła na parkiet.


Trochę jednak zirytowana faktem, że inne organizacje spotkania tego typu organizują w Nowym Jorku, a ja wkrótce wyląduję w środku lasu, pogodziłam się z faktem, że na niektóre rzeczy wpływu nie ma. 

Okazało się, że mogę wybrać czy zostaję na miejscu na noc, czy wracam wcześniej do domu. Kora polecała mi drugą opcję, stanowczo odradzając nockę w oparciu o własne doświadczenia: zimno i nudno. Większość przyjaciół z mojej szkoły zostawała, więc ja w końcu też na to się zdecydowałam.

Young man, are you listenin' to me?
I said, young man, what do you want to be?
I said, young man, you can make real your dreams,
But you’ve got to know this one thing.
(...)
It’s fun to stay at the Y.M.C.A.,
It’s fun to stay at the Y.M.C.A.

Camping YMCA znajduje się około pół godziny jazdy samochodem od mojego domu.  Na miejsce dotarliśmy przed 10. Rejestracja i... oddanie telefonów. No tak, środek lasu i brak kontakty ze światem (od razu mówię, że nawet z telefonem komunikacja była ograniczona zasięgiem, a raczej jego brakiem.)

Na miejscu czekało kilka malych drewnianych domków cabin i jeden większy budynek, w którym odbywały się wszystkie spotkania i posiłki. Jednym słowem był to normalny camping nad jeziorem, choć mi nieustannie brakowało Misia Yogi, który moim zdaniem wpasowałby się w klimat.




Proszę sobie wyobrazić poruszanie się tą ścieżką w środku nocy,
 bez światła, a do tego bez soczewek!

Przechodząc do seminarium, nie było ono zbyt użyteczne i nie dowiedziałam się niczego czego wcześniej nie wiedziałam, może oprócz kilku dodatkowych rzeczy, których mi robić definitywnie nie wolno - czyli standard.



Początkowe gry integracyjne, czyli jak nie zamarznąć na śmierć

Listy od byłych exchange students

Za to do absolutnych plusów można zaliczyć: dużooo nowych znajomości, umiejętność wyznania miłości w języku chińskim, jedzenie jabłek w ilościach hurtowych oraz jedzenie w ogóle (typowo amerykańskie oraz bardziej interesujące słodycze z Chin i Tajwanu!). Udało mi się też wreszcie spróbować przejść choć krótką trasę w parku linowym. Od zimna uratowała mnie bluza, którą jedna z wolontariuszek YFU przyniosła wraz z innymi rzeczami zostawionymi przez jej poprzednie host córki. 


Wieczorem miało odbyć się ognisko, połączone z jedzeniem s'mores. Na doszło jednak do skutku z powodu pogody, Zamist ogniska rozpalili w kominku i piekłam s'mores w pomieszczeniu - nie były tak dobre jak można się spodziewać, ale jak na pierwszy raz nie zawiodły za bardzo. Dla niewtajemniczonych - s'mores to mieszanka marshmallows, czekolady i ciasteczek, która normalnie wygląda mniej więcej tak jak na zdjęciu obok. Nasza była trochę bardziej ograniczona - ciasteczka w polewie czekoladowej i rozpływające sie w ustach gorące pianki!

Oakridge High!