niedziela, 30 sierpnia 2015

Muskegon jak gra - welcome home

Jak wspominałam w którymś z postów nie mieszkam w centrum miasta - w przypadku exchange students nie zdarza się to prawie nigdy. 

Mój dom znajduje się na przedmieściach Muskegonu. By lepiej zobrazować amerykańskie przedmieścia posłużę się porównaniem, nie do czego innego, jak do gry - THE SIMS 2. (Mam nadzieję, że to nikogo nie obrazi, bo właśnie takie okolice inspirowały jej twórców)

Tym którzy grę znają, tylko przypomnę, tym którzy nigdy w nią nie grali - prezentuje: okolica Pleasantview (W polskiej wersji Miłowo)
Screen absolutnie tragiczny, ale najlepiej oddaje sytuację
Charakterystyka: ulice prostopadłe i równoległe (z tym, że jest ich naturalnie więcej), domy (parterowe lub piętrowe) po dwóch stronach ulicy, legendarny żółty autobus szkolny (który jednak nie zatrzymuje się pod domem tylko w określonych miejscach), brak płotów (cecha wynikająca nie tylko z poczucia bezpieczeństwa i zaufania do sąsiadów, ale także z amerykańskiego prawa, które jest dość restrykcyjne w kwestii posiadania płotu i jego wysokości), skrzynki pocztowe przy domach (którym chyba poświęce osobny post, bo jestem ich absolutną fanką), OGROMNE auta na każdym podjeździe oraz sąsiedzi pozdrawiający się podczas sprawdzania poczty, prac w ogrodzie czy garażu.


Mam nadzieję, że wszyscy mniej więcej załapali obraz tego środowiska. Pozostaje jeszcze jedna ważna cecha - BEZ SAMOCHODU ANI RUSZ! Tak jak w drugiej części gry The Sims, gdy chcemy gdzieś dotrzeć, wsiadamy w auto. W pobliżu nie znajdują się żadne większe sklepy czy restauracje - raczej kilka małych lokalnych biznesów, oferujących podstawowe rzeczy. Nie dziwi wobec tego chęć posiadania prawa jazdy, przez większość nastolatków do tego uprawnionych (wiek, w jakim można otrzymać drivers licence w zależności od stanu). Wiza J1, której posiadaczami są uczniowie na wymianie nie upowaznia oczywiście do prowadzenia pojazdów mechanicznych (nawet kosiarki ogrodowej!), co sprawia, że jesteśmy zdani na łaskę rodziny i przyjaciół. Nie jest to sytuacja beznadziejna - często można spotkać sie z pytaniem "do you need a ride?".
Moja ulica - wszystko pod kątem prostym

Pick up na podjeździe

Moim zdaniem najpiękniejsze schody w całej okolicy


Szkoła się jeszcze nie zaczęła, a ja już nim jechałam!

 




Jak wspominałam wcześniej - tajniki komunikacji miejskiej na przedmieściach wyjawione zostały tylko nielicznym. Rozkładu brak i nikogo to nie dziwi. Autobus jedzie w nieznane.

W pobliżu mojego domu znajduje się jedno z 11 tysiecy jezior - Wolf Lake. Nie jest ono zbyt duże, ale ma plaże i można sie w nim kąpać. Dookoła znajduje sie m.in. park zabaw dla dzieci, miejsce na grilla oraz mini bar z jedzeniem.


  




I na koniec długo oczekiwany akcent w postaci amerykańskiej flagi. Nie znajduje się ona przy wszystkich domach, lecz idąc na krótki spacer wzdłuż drogi można zauważyć więcej flag niż na polskich osiedlach w dniach świąt państwowych. To daje trochę do myślenia.


środa, 26 sierpnia 2015

Ciasteczka i sport


Kilka dni temu do mojego pokoju wpadł host brat mówiąc mi coś nie do końca zrozumiale o różnych rodzajach ciastek. Miałam wrażenie, że przewinęło się tam słowo "order", mowa była o jakimś wyjeździe... Zgodziałam się oczywiscie w myśl zasady "YES FOR EVERYTHING", kilka minut później wsiadłam razem z nim i host mamą do auta. PJ miał w ręce kilka dużych kopert z jakimiś tabelkami. Po drodze dopytałam sie o co tak właściwie chodzi. Host mama wyjaśniła mi, że jedziemy do kilku znajomych, żeby zebrać zamówienia na ciasteczka, które mali sportowcy sprzedają by zebrać fundusze na drużynę sportową. Nie są to oczywiście ciastka robione ręcznie, tylko półprodukty "ready to make" do upieczenia samodzielnie. Koszt jednej paczuszki to 12 dolarów, a wybór jest naprawdę przeogromny i nie kończy się na jednym rodzaju ciastek, o nie!


Jak zapewne zauważyliście do kupienia jest popcorn w kilku wariantach (między innymi o smaku masła orzechowego, sera cheddar, czy w polewie czekoladowej), różnego rodzaju pierniczki, miękkie biszkoptowe ciasteczka po brzegi wypełnione nadzieniem oraz ciastka bezglutenowe. Każdy znajdzie coś dla siebie, ba, nawet znajdzie kilka opcji (moi host rodzice nie byli zgodni... każdy wybrał 3 rodzaje zupełnie od siebie RÓŻNE!)

PJ nie jest oczywiście jedyną osobą w sąsiedztwie zbierającą zamówienia - wszyscy jego koledzy z drużyny footballowej odwiedzają domy rodziny i znajomych by sprzedać słodycze dla swojego teamu. I niemal każdy odwiedzony potencjalny nabywca czuje się zobowiązany do zakupienia tego małego co nie co. 

    


Robią to oczywiście nie tylko gracze z drużyny footballu, ale uczestnicy wszystkich innych zajęć sportowych. Dziś na przykład Melanie zakupiła od młodego zawodnika soccera kilka kanapek.

Zaciekawił mnie ten temat, o szczególy dopytałam host mamę. Okazuje się, że ten rodzaj zbierania funduszy jest bardzo popularny w USA. By pozyskać pieniądze uczniowie sprzedają słodycze, przekąski, kupony zniżkowe do partnerskich sklepów i restauracji, gadżety drużyn oraz takie związane z miastem/stanem (Melanie jest w posiadaniu foremki do ciastek w kształcie stanu Michigan!).

Fundrising (Za wikipedią: proces zdobywania funduszy poprzez proszenie o wsparcie osób indywidualnych, firm, fundacji dobroczynnych lub instytucji rządowych i samorządowych.) cieszy się w Stanach Zjednoczonych dużym zainteresowaniem. W Polsce nie jest tak powszechny, stosowany głównie przez organizacje charytatywne. 

Dlaczego Amerykanie tak chętnie wspierają drużyny sportowe? Ken Burnett, autor wielu książek o fundraisingu, w jednej z nich - „Relationship Fundraising" napisał o tym, że "fundraising nie polega na proszeniu o pieniądze, tylko na inspirowaniu darczyńców i sprawianiu, żeby uwierzyli, że mogą zmienić świat". Myślę, że to właśnie sedno tej sprawy - Amerykanie silnie utożsamiają się z lokalną społecznością i chętnie wspierają takie inicjatywy, które może nie zmienią świata, ale sprawią, że będzie się żyło przyjemniej. Sport odgrywa w ich życiu dużą rolę, mecze gromadzą całe rodziny. Wszystko nie funkcjonowałoby tak dobrze i sprawnie, gdyby nie pewna ilość pieniędzy. I zamiast prosić o dofinansowanie władze i czekać na nie latami (tak jak to bywa w Polsce) biorą sprawy we własne ręce, by drużyny mógły się rozwijać, a ograniczeniem były tylko umiejętności zawodników.


À propos ciastek - dostałam miły prezent powitalny w postaci domowych ciastek, od jednej z mam dzieci, którymi opiekuje się Melanie. Są przepyszne, ale w rozmiarze spodków pod filiżanki, więc jedno wystarcza na dwa posiłki. Będę je pochłaniać systematycznie, razem z herbatą (którą jednak mimo moich obaw da się tu kupić) THANK YOU!

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

CHICAGO - first time

Myślę, że tytuł nie wymaga wyjaśnienia. Przedwczoraj po raz pierwszy odwiedziłam Chicago i chociaż byłam tam tylko chwilę, jestem przekonana, że chcę tam wrócić! Ale po kolei:


Chicago położone jest w stanie Illinois, nad jeziorem Michigan (tak jak Muskegon!) i jest trzecim co do gęstości zaludnienia miastem w USA. Po zobaczeniu Chicago nasuwa się przede wszystkim jeden wniosek: WSZYSTKO JEST TU DUŻE. Zaczynając od budynków, kończąc na wizytówce Chicago - fasolce (The Bean), czy właściwie "Cloud Gate" w Millenium Park znajdującym się przy Michigan Avenue. Ważąca 100 ton fasolka jest jednym z must see Chicago. Moje zdjęcia przy fasolce zniszczyli przypadkowi przechodnie, do pokazania mam tylko rzeźbę w stanie w miarę czystym.


Park Milenijny jest przede wszystkim pełen ludzi - nie tylko turystów, ale także mieszkańców Chicago. W części parku nazywanej Great Lawn akurat odbywała się zumba, którą na oko tańczyło ponad 500 osób.



Po spacerze wzdłuż Michigan Avenue odebraliśmy bagaże z hotelu i pojechaliśmy do polskiej dzielnicy na obiad. Zdecydowaliśmy się na miejsce, w którym w zeszłym roku host rodzina jadła obiad z Korą - nie było za dużo czasu na poszukiwania innego miejsca. W restauracji Staropolska jedzenie może było i polskie, ale porcje stuprocentowo amerykańskie! Zamawiając tatar (który notabene znajdował się w menu jako zimna przystawka) nie spodziewałam sie dostać go w objętości... miski do zupy! Host rodzice nie odważyli się spróbować, ale brat tak. Coś im musiało nie grać, że na codzień praktycznie nie tykam mięsa, ale surowe jak najbardziej. Polaks...


Polska dzielnica w Chicago to miejsce zarówno ciekawe jak i straszne. Dlaczego straszne? Mieszkają tam ludzie, którzy od kilku, kilkunastu, kilkudziesieciu lat przebywają w Stanach Zjednoczonych, a wciąż nie nauczyli sie języka angielskiego... i nie zamierzają tego zrobić. Bo po co? W Polish Village jest wszystko - polskie restauracje, polskie zakłady fryzjerskie, polskie sklepy spożywcze, a także apteka, polskie centrum medyczne, które oferuje nawet operacje plastyczne i polskie szkoły. A wszystkie te zakłady obsługiwane są przez polski personel. W mini markecie nikogo nie dziwi prośba klienta "20 dag salcesonu ozorkowego", a w aptece można kupić plastry na sztuki (co Amerykanom wydaje się niemożliwe i głupie). 
Wszyscy czekali na ten moment: Dany + Vodka + Polish Village
Z ciekawostek: Chicago jest podobno drugim miastem pod względem ilości Polaków na świecie... zaraz po Warszawie. Oprócz nazwy "Windy City", stosowanej już od dawna (potwierdzam - nazwa jest bardzo adekwatna, moje włosy nigdy nie wyglądały tak źle na zdjęciach), spotkać się można też z określeniem The Big Onion... Widzicie powiązania? :) Nazwa powinna sie jednak kojarzyć nie z czym innym, jak z określeniem tego obszaru, stosowaną przez rdzennych mieszkańców tych terenów (shikaakwa, co znaczy "dzika cebula" w jezyku Miami-Illinois), jest to także oczywiste nawiązanie do popularnej nazwy "The Big Apple" potocznie używanej w odniesieniu do Nowego Jorku.


Route 66 - zupełnie przez przypadek zauważyłam, że przechodzę przez tą legendarną drogę! To właśnie w Chicago miała swój początek długa na 4 tysiące kilometrów autostrada. Mother Road, niegdyś żywy symbol wolności, zabawy i przygody, trasa którą podróżowały całe rodziny w drodze na wakacje, autostrada marzeń, która latach 60. zyskała szczególną popularność wśród młodych ludzi, hippisów podróżujących kolorowymi minibusami i autostopem, pod koniec istnienia wiodła przez 8 stanów, by zakończyć swój bieg w Santa Monica (od otwarcia w 1926 roku, aż do 1936 r kończyła się w Los Angeles). 
Mimo, że w 1985 droga oficjanie została skreślona z listy autostrad, jej odcinki na obszarze kilku stanów są uznawane za narodową drogę krajobrazową o nazwie Historic Route 66. Jej legenda przetrwała w kulturze popularnej, uwieczniona w wielu utworach muzycznych, programach telewizyjnych i filmach, a także w powieści Grona gniewu Johna Steinbecka.


Kończąc mój, przydługi już post na temat Chicago kilka zdjęć z tego ogromnego miasta:
Willis Tower
 

Crown Fountain
Jedna z rzeźb "1004 portretów" autorstwa Jaume Plensa
Millenium Park
Great Lawn

Polish Village:






sobota, 22 sierpnia 2015

Lucy In The Sky With Diamonds / When I Get HOME

Kocham podróżować samolotami, kocham uczucie chwilowego bezwładu w nogach przy starcie i lądowaniu, uwielbiam widok chmur gdzieś pod samolotem... Ale nawet dla mnie ponad 26 godzin, lotów, przesiadek i czekania na lotniskach to za dużo.


Warszawa Okręcie - Frankfurt

Zbiórka o godzinie 5:00, samolot 6:45. Krótkie czekanie na wolontariusza (warto wspomnieć tutaj o legendarnej notatce YFU HELP, która jest najbardziej abstrakcyjną rzeczą jaką ta organizacja daje nam przed wylotem, zaraz obok ostrzeżenia, żeby nie przyjmować paczek od nieznajomych na lotniskach), później check-in. Nie byłabym sobą gdyby coś się nie skomplikowało - okazało się, że bilet na mój ostatni samolot jest poza zasięgiem polskiego portu lotniczego. Na szczęście miałam go wydrukować na którymś z następnych lotnisk (jeszcze trzy, nie ma sprawy). Czas na pożegnanie... Lecimy! 



Frankfurt - Waszyngton DC
Na miejscu czekał na nas wolontariusz YFU, który odprowadził nas pod właściwą bramkę. Poruszając tematy polityczno-historyczno-imprezowo-wymianowe jakoś dotrwaliśmy do odlotu. 

Bez wątpienia był to najdłuższy i najbardziej komfortowy lot w moim życiu - miłe i niemiłe statystyki z pokładu Dreamlinera: ponad 7 godzin lotu, trzy obejrzane filmy, trzy posiłki, 10 minut snu. I nie mam jet-lagu. Cud prawdziwy! Na wyposażeniu poduszki i kocyki, a że siedziałam obok pary z małym dzieckiem, to wiem, że też łóżeczka, maskotki, gerberki i ogromna miłość stewardes. 
Na miejscu - w Waszyngtonie czekała wszystkich kontrola emigracyjna, ponowna kontrola bagażu i oddawanie deklaracji celnej (otrzymanej w samolocie). Można się nie tylko zgubić w papierach, ale przede wszystkim na lotnisku, które jest ogromne. Sprawdza sie jedna zasada: PODĄŻAJ ZA TŁUMEM. W taki oto sposób bezpiecznie zameldowałam się u wolontariuszy YFU, którzy dbali o to, by żadnego z uczniów nie pochłonęła mroczna otchłań portu lotniczego Washington Dulles. 



 
Waszyngton - Chicago
Gdy jeszcze nie dociera do naszego mózgu informacja, że oto jesteśmy w Ameryce, dookoła której, kreciło się nasze całe życie odkąd dowiedzieliśmy się o wymianie... następny lot, tym razem United Airlines do Chicago. Dla mnie był to koniec przelotów na ten dzień. Jako jedyna z Polski zostawałam overnight w hotelu w pobliżu chicagowskiego lotniska. Tu wiele poszło nie po mojej mysli - najpierw ponad godzinne czekanie na następnego wolontariusza, potem czekanie na uczniów z Włoch, potem jeszcze trochę czekania... w podziemiach lotniska z powodu alarmu ostrzegającego przed TORNADAMI. Trzeba mieć szczęscie! Na szczęscie wolontariuszka YFU ewakuowała nas z podziemi lotniska, nie gdzie indziej, jak do Hiltona - z eleganckim holem, miękkimi siedzeniami i umiarkowanym dostępem do wifi. Zanim odzyskaliśmy walizkę Włocha i wydrukowaliśmy mój bilet, zrobiło się dobrze po pólnocy.

Chicago
Staying overnight podobno ma swoje plusy i minusy. Ja widzę głównie plusy - wypoczynek po podróży (nawet jeśli jak w moim przypadku trwał niecałe cztery godziny), spotkanie nowych ludzi (Dwóch Włoszek i Włocha - zresztą z jedną z Włoszek wciaż snapuję)... Może opóźnia się nasze spotkanie z rodziną, ale czy nie lepiej jeśli przy pierwszym spotkaniu nie wyglądamy jak ZOMBIE?
W czasie pobytu w hotelu spałam w trzy osoby w pokoju dwuosobowym. Czy było niewygodnie? Ani trochę! W pomieszczeniu znajdowały się dwa ogromne łóżka typu California King Size, które wysokością sięgały mi do bioder.



Był też mały ekspress do zaparzenia porannej kawy Ele przetestowała go już wieczorem. Wieczorem też wolontariuszka YFU zamówiła nam pizzę (nawet bez mięsa specjalnie dla mnie - 100% miłości), więc pierwszy amerykański fast food w środku nocy zaliczony. Mówiąc o jedzeniu warto wspomnieć o śniadaniu, które nawet najbardziej zdecydowanego człowieka mogło doprowadzić do rozterki. Ogromna maszyna do gofrów? Proszę bardzo! Babeczki, których skład wybieramy sami? Są! Coś na słono? Nic prostszego! A wszystko pięknie podane, z tematycznymi podpisami i grafikami. Perfekcyjny start.

        

 

Po niewielkiej ilościu snu pojechaliśmy busem na lotnisko Chicago O'Hare. Odlatywałam ostatnia więc spędziłam około 1,5 godziny na rozmowie z wolontariuszką YFU. Pożegnałyśmy się amerykańskim hugiem, a ona ze łzami w oczach powiedziała, że spotykanie ludzi, których wiesz, że już nigdy nie zobaczysz jest okropne i życzyła mi szczęsliwego lotu. Wspaniała!

O godzinie 11:15 opuściłam zaledwie pięćdziesięcioosobowy samolot lini United Airlines i spotkałam moją host family. Przywitali mnie z ogromnym transparentem


Welcome America, welcome Michigan, welcome Muskegon, welcome HOME!